Artykuł zawiera nieznaczne spoilery.
Victoria reklamowana była jako „następczyni Downton Abbey” (brytyjskie stacje usilnie próbują znaleźć coś, co odniesie podobny sukces w USA) i patrząc na strukturę pierwszych odcinków widzę to dość wyraźnie. Oglądamy naprzemiennie sprawy arystokracji mieszkającej „na górze” pałacu i pomniejsze sprawki służących, rezydujących na dole i obsługujących posiadłość. W jednym odcinku możemy więc przeżywać plagę szczurów (inicjatywa oddolna) i pozowanie malarzowi do portretu (na górze), albo walkę o wpływy, odbijającą się na bieżącym zaopatrzeniu domostwa w przeróżne dobra (na dole) i aferę z rzekomo ciężarną damą dworu (na pięterku).

Fot. ITV
Ale choć poznajemy sporą grupę postaci tak z górnego, jak i z dolnego „pokładu”, to po pierwsze wydają mi się one strasznie stereotypowe i zwyczajnie nudne, bezkrwiste – ich konwencjonalne perypetie nie zdołały mnie zaciekawić – a po drugie losy świata na dole i tego na górze nie przenikają się prawie wcale. Połączenie to jest raczej (jak na razie) pretekstowe, być może zamysłem było pokazanie szerszego przekroju społeczeństwa, nie wiem. Ale losy służby i „obsługi”, ich intrygi czy miłostki nijak mają się do historii pierwszych lat panowania królowej Wiktorii. I jeśli zamysłem było pokazanie życia całego pałacu to wątki są zbyt dziecinne i uproszczone, a w porównaniu do scenariuszy z Downton czy z Upstairs Downstairs związki między stronami, napięcia góra–dół wypadają mizernie.
Nie wiem, czy nie byłoby lepiej, gdyby serial skupił się jednak na monarchii i rozwinął postacie z towarzyskiej śmietanki, nadał imiona i osobowości damom dworu, lordom, wujom i odległym cioteczkom. Ewentualnie pogłębił sygnalizowane gdzieś w tle problemy społeczne i polityczne ówczesnej Anglii. Tymczasem siedzimy z nosami w pałacu, a wcale to nie jest ciekawe. Gdzieś tam słychać o jakichś protestach, ktoś rzuci słowem „torysi”, ktoś powie, że jest następny w kolejce do tronu. Ale nic z tego nie wynika. Przysięgam, nie wiem jak romans mało interesującej służącej i karykaturalnie podejrzanego kucharza wpływa na dylematy władczyni albo na kogokolwiek z jej otoczenia. Ja rozumiem, że pewnie w jakimś momencie mikrospołeczność „pod schodami” i ich perypetie staną się przykładami „życia ludu”, na podstawie których królowa będzie wydawać sądy i rozstrzygać znacznie większe sprawy – to jedyna możliwość w tej sytuacji, really – ale naprawdę, Downton przyzwyczaiło mnie do zupełnie innej jakości prowadzenia narracji.
Rozumiem też, że historia sławnej królowej, więc pewnie należy się szacunek, cały naród patrzy, wizytówka, legenda, podobizna na banknotach i tak dalej, że może nie należy wrzucać zbyt pieprznych, realistycznych, przyziemnych czy kontrowersyjnych wątków, ale polityczna poprawność i przykrojenie dramatu do poziomu romansidła lub kina familijnego, złagodzenie kantów – nie wyszło serialowi na dobre. W tej baśniowej aurze cierpi historyczność serialu, szybko orientujemy się, że to raczej „fantazja na motywach” niż produkcja, która nas czegoś nauczy o przeszłości.

Fot. ITV
W pierwszych odcinkach oglądamy młodą, nieogarniętą dziewczynę, która bawi się lalkami, biega korytarzem, kocha swojego pieska, nie ma problemu z wyładowywaniem negatywnej energii waląc parasolką o żywopłot i łatwo upija się szampanem. Pokazuje się nam jednak, że mimo tych cech jest gotowa, by przyjąć na siebie rolę władczyni. Jak na nastolatkę przystało – Wiktoria ma w punkcie startowym osiemnaście lat – dziewczyna z miejsca zakochuje się w „swoim premierze”, czyli pierwszej osobie, która traktuje ją poważnie i czule. Zupełnie pogrąża się w marzeniach o melancholijnym mężczyźnie o twarzy Rufusa Sewella, który ewidentnie zastępuje jej ojca, i buntowniczo – bo jest w takim wieku, bo może – odstawia na boczny tor wymagającą (w dużej mierze dla dobra dziewczyny!) matkę i nieco oschłego, ale na swój sposób troskliwego przyjaciela matki.
Oprócz pokazanego jak klasyczny romantyczny bohater Lorda Melbourne serial zaludniają karykaturalne postacie polityków walczących o wpływy, dla samego „posiadania władzy” – różnice między stronnictwami nie są w ogóle sygnalizowane. Damy dworu zlewają się w jedną barwną plamę snującą się za władczynią i z rzadka biorącą udział w rozmowach. Niby centrum, serce i sedno monarchii, a strasznie pusto w tym serialu.
Jeśli miałabym się doszukiwać plusów, to chyba najciekawszym jest wątek społecznych oczekiwań. „Biedna Wiktorio, tak trudno jest być kobietą bez mężczyzny, na którym można się oprzeć!” mówi matka. „Lord M. wpływa na jej wszystkie decyzje, ma nad nią władzę!” – są przekonani członkowie parlamentu. „Królowa będzie twoja i zgodzi się na każdą sugestię, jeśli z nią trochę poflirtujesz” – tłumaczy starszy lord młodszemu. „Królowa musi wkrótce znaleźć sobie męża!” – obwieszczają ministrowie. A gdy królowa nie dostosowuje się do wymogów, nie słucha się mężczyzn, od razu i zupełnie poważnie podejrzewa się ją o chorobę psychiczną, grożąc odsunięciem od władzy. Na razie, w tych pierwszych epizodach sama Wiktoria, dziewczyna wychowana pod kloszem, w całkowitym oderwaniu od społecznej i politycznej sytuacji – jest zależna, wierzy, że musi mieć doradcę, by działać, że potrzebuje wsparcia w podejmowaniu decyzji. Podejrzewam, że w toku ośmioodcinkowego serialu zarówno dziewczyna, jak i jej poddani przekonają się, że władczyni ma głowę na karku i potrafi rządzić samodzielnie. Że nie bez powodu tak mocno zaznaczyła swoją obecność w historii Wielkiej Brytanii.

Fot. ITV
Czegokolwiek by nie napisać o serialu – a jak widzicie, uważam, że postacie są miałkie a wątki wydmuszkowe – para centralnych bohaterów daje radę. Jeśli oczywiście machniemy ręką na konwencję romansową. Jenna Coleman gra zupełnie inaczej niż w Doctor Who albo swoich poprzednich, trzpiotkowatych, kostiumowych rolach. Gra postać bardzo (mimo młodzieńczych wybryków i okazjonalnych napadów histerii) opanowaną. Porusza się z gracją, oszczędnie, jej twarz zwykle jest nieruchoma i spokojna, operuje wyłącznie oczami, prawie się nie śmieje. Rufus Sewell z bokobrodami i stylówką a la Darcy, pijący porto w samotności, przeżywający chwile powściągliwych wzruszeń nad pamiątkami po utraconej żonie i synu – jest odpowiednio pociągający i rzeczywiście stanowi skałę, na której dzierlatka może się oprzeć w tych formujących latach. Oboje są pokazani jako wrażliwi i dzielą ten sam zestaw przekonań. Uroku dodaje całości „niemożliwość” ich romansu, a nawet bliższego związku, konieczność pozostania w ramach relacji służbowych, między władczynią a sekretarzem.
Młoda królowa, z buzią w kształcie serca, bardzo jeszcze dziecinna – i on, w średnim wieku, ale pod wieloma względami młodzieńczy – tę parę z miejsca łączy nić porozumienia i głęboka przyjaźń, której nie zagrożą żadne dworskie perturbacje. Jasne, można by tu się zastanawiać, czy pokazanie relacji między bohaterami jako romantycznej i obsadzenie w rolach głównych osób niekoniecznie odległych od siebie wiekiem jest po linii prawdy historycznej, ale jak już pisałam, prawdę historyczną trzeba w tym przypadku wyrzucić do kosza, żeby rozkoszować się serialem. W efekcie bez wątpienia cieszyć nas będzie duet, który jest siłą napędową serialu. Oprócz dynamiki między Wiktorią i Lordem M. niewiele przecież więcej (ciekawego) się dzieje. I to jest, niestety, problem.
Osobiste emocje kontra powinności wynikające z piastowanych urzędów, miłość versus obowiązek. Oto główna linia, po której przebiega dramat. Reszta jest milczeniem, damami dworu o niewyraźnych twarzach, bezimiennymi ministrami, banalną służbą pałacową i zestawem szkolnych rekwizytów. Oraz sztucznym Londynem z CGI.

Fot. ITV
Victoria
period drama
ITV, 2016–