Artykuł nie zawiera spoilerów.
Nieśmiało debiutują tegoroczne, jesienne premiery i dlatego napiszę tu dziś o trzech całkiem ciekawych serialach. Wszystkie zapowiadają się fajnie, wyglądają nie najgorzej, mają w obsadzie dobrych aktorów i są produkcjami z pomysłem. O każdym z nich mogę powiedzieć, że jest solidny. Nie są jednak, przynajmniej dla mnie, na tyle znaczące czy poruszające, by im poświęcać osobne teksty. Tak czy inaczej – każdemu z opisywanych seriali warto dać szansę, to tylko rzecz gustu, czy dany tytuł się Wam spodoba.
Zacznę może od Harley and the Davidsons. To nie tyle serial, co trzyczęściowy film nakręcony przez telewizję Discovery, fabularyzujący historię powstania – a następnie narodzin legendy – słynnych motocykli. Już sam temat jest ciekawy, a skoro Discovery, można się spodziewać, że opowieść będzie mocno osadzona na faktach i pouczająca. Lubimy takie opowieści, o przyjaciołach inwestujących wszystko co mają w jeden, nowatorski pomysł, mimo różnych przeciwności losu spełniających swój amerykański sen i tworzących coś wielkiego, coś, co przetrwa ich samych i stanie się ikoniczną, kultową marką.

Fot. Discovery
Serial startuje w 1903 roku, a jeden z głównych bohaterów, co znaczące, jedzie konno przez las. Nawiązanie do koni, wolnych, swobodnych, silnych i szybkich jak wiatr będzie się powtarzać i stanie się częścią „identyfikacji brandu”. Walt Davidson (znany choćby z Gry o Tron Michiel Huisman) znajduje się w podbramkowej sytuacji, bo komornicy wraz z lokalnym szeryfem przyjechali odebrać mu farmę i poprzez jego działkę chcą poprowadzić kolej. Równolegle dwóch kumpli z podwórka – nieśmiały geniusz technologiczny Bill, z domu Harley, i błyskotliwy, wyszczekany sąsiad, z rodziny Davidsonów – wpada na pomysł połączenia roweru i silnika samochodowego, co – mimo że podobne eksperymenty zdarzają się od pewnego czasu – prawie wszystkim dookoła wydaje się głupim pomysłem. Problemem jest oczywiście kasa na pionierską inwestycję, więc Davidsonowie z Harleyem pierwszy milion… no, pierwszą skrzynkę części decydują się ukraść z fabryki, w której pracują.
A o całą resztę poproszą starszego brata – ranczera, który szybko wniesie swoje trzy grosze, czyli świetną znajomość mechaniki… traktorów i wizję „amerykańskiego, swobodnego jeźdźca”. W przydomowym garażu trzech młodych mężczyzn z pasją stworzy prototyp motocykla terenowego, takiego, który się sprawdzi w absolutnie każdych warunkach. W fabule nie zabraknie emocjonujących wyścigów, rywalizacji z konkurencją, wątków historycznych – jak choćby wpływu wojny i późniejszych kryzysów na motoryzację – i romantycznych, na przykład kiełkującego uczucia między śliczną dziewczyną a nieśmiałym inżynierem czy ekscytującego romansu wynalazcy z barmanką. Młody Bill Harley (Robert Aramayo) w ogóle kradnie show i odtąd zawsze na dźwięk nazwy Harley Davidson będę sobie przypominać tę doskonale zagraną postać. Akcja toczy się wartko i do celu, podnosi na duchu. Oczywiście niczym nie zaskakuje – bo znamy zakończenie tej historii – ale ogląda się przyjemnie. To serial ładny, gładki, bez skrajnych emocji czy jakichkolwiek kontrowersji. Pocztówkowy. Coś w sam raz na dwa, trzy popołudnia w miłym gronie.

Fot. Discovery
Queen Sugar to z kolei opowieść firmowana nazwiskiem Oprah Winfrey i jej stacji OWN, czyli oczekiwać można przede wszystkim „pracy na otwartym sercu”, wzruszeń i pogłębionych wątków emocjonalnych, rodzinnych, rasowych. Zgodnie z oczekiwaniami to poruszająca historia dzieci, które po śmierci ojca dziedziczą rodzinną farmę i decydują się na trudny powrót na prowincję, by podupadające gospodarstwo uratować. Ten kawałek „dobrej ziemi”, należący do czarnoskórej rodziny, jest od dawna „solą w oku” białej konkurencji i wiele osób życzy naszym bohaterom porażki, tym bardziej, że na uprawie trzciny cukrowej młodzi znają się słabo, a na dodatek rodzeństwo ma ze sobą mizerny kontakt i ciągle dochodzi między nimi do konfliktów. Czy rodzinna farma będzie w stanie ich pogodzić ze sobą i ze światem? Raczej tak, bo serial musi mieć krzepiącą, choć zapewne słodko-gorzką puentę. Queen Sugar jest bardzo ładnie nakręcony, napisany i wyreżyserowany przez kobietę, Avę du Vernay, co być może najbardziej ujawnia się w tym, że przywiązuje się tu ogromną wagę do detali i do drobnych, z pozoru nieistotnych scen i ujęć. To jest coś, co bardzo lubię w serialach – unikanie klisz.

Fot. OWN
Przykładowo, w pierwszej scenie chłopak – zamiast rozebrać – pomaga się swojej dziewczynie ubrać. A scena jest romantyczna i zmysłowa. Drobiazg, odwrócenie kolejności. Tak mało, a robi różnicę. Takich detali jest wiele. Postacie są porządnie wymyślone i nie przeszarżowane. Proporcje między emocjonalnymi wątkami a akcją zostały dobrze wyważone. Mimo zaangażowania kobiet w pisanie serialu – i mimo że to kobiety grają główne role – nie mam wrażenia, że to typowo kobiecy serial. Podejmowanych tematów jest sporo i niekoniecznie dotyczą one romansów czy związków. Jednak rozmów jest w nim dużo i jest dość kameralny, tempo ma raczej średnie. To historia z życia, nie ma co oczekiwać pościgów, strzelanin, przysłowiowych skoków z klifu. W jednej z głównych ról występuje Rutina Wesley, czyli Tara z True Blood. Muszę powiedzieć, że gra tu świetnie, ma naprawdę rozbudowaną postać, trochę reporterki, trochę szamanki, trochę narkotykowego dilera, trochę pracownicy społecznej. A wszystko mieści się w jednej, frapującej osóbce. Więc jeśli chcecie obejrzeć dobrej jakości serial obyczajowy, który nie będzie sprawiał wrażenia, że jest odgrzewanym kotletem, obejrzyjcie Cukrową Królową. Ja planuję oglądać dalej.

Fot. OWN
Trzeci serial… zostawiłam na koniec, bo jest… nieuchwytny. To chyba jedyne określenie, jakie przychodzi mi do głowy. Too Close To Home to pierwszy serial Tylera Perry’ego z białą obsadą – jest to bowiem czarnoskóry reżyser, wielokrotnie nagradzany autor imponującej ilości filmów, seriali i filmów telewizyjnych o problemach czarnej społeczności. Jest to też pierwszy serial stacji TLC i od razu zamówiono dwa sezony. Klimat serialu wydaje mi się bardzo dziwny i różni się od wszystkiego, co wcześniej widziałam, jakby nie do końca dało się wyłapać, jaka to konwencja, co jest tu ważne, jaki to gatunek, o co chodzi. Ten brak jasności bardziej mnie póki co intryguje niż odstrasza. Too Close to Home to opowieść o małej, prawie kazirodczo kameralnej społeczności miasteczka Happy, Alabama – miasteczka patologicznego, smutnego, na końcu świata, gdzie tragedie są na porządku dziennym, i jeśli przykładowo ktoś próbował cię zabić, gdy zamykałaś wieczorem bar – ale udało ci się uciec – to nie mówisz o tym zdarzeniu nikomu, bo nie warto, bo takie rzeczy jak przemoc i cierpienie są codziennością. Trzeba je wymazać z pamięci i iść dalej.

Fot. TLC
Nie ma traumy, bo jest to zajście jedno z wielu, typowe i spodziewane. Klasyk twojej codzienności. Następnego dnia na pewno znowu otrzesz się o śmierć. I albo się wyliżesz, albo nie. Taki los. Ludzie w Happy są twardzi i prawie pozbawieni nadziei. Działa chyba tylko instynkt przetrwania i podstawowe więzi rodzinne. Ciągle ktoś tu jest w niebezpieczeństwie, ktoś do kogoś strzela, ktoś przedawkowuje narkotyki, kradnie czy idzie z kimś do łóżka bez zastanowienia. Mężczyźni biją kobiety, kobiety szarpią się ze sobą, nikt nie przebiera w słowach. Na miejscu nie ma nawet lekarza, a jeśli dostaniesz w mordę, jeśli cię skatują, jeśli leżysz w kałuży własnej krwi pod lokalnym barem – karetka nie przyjedzie, bo nikt nie ma tu ubezpieczenia. Nikomu się nie opłaca wysyłać ambulansu w trzygodzinną podróż na koniec świata. Na koniec świata i do miejsca bez przyszłości. Życie jest więc kruche i tanie. Miłość szorstka, ale – paradoksalnie – głęboka. Szeryf – pogodzony z losem i świadomy realiów, w jakich mu przychodzi pracować. Hej, lokalni rzezimieszkowie sami się dają zamknąć w areszcie, sami do aresztu pojadą i sami poproszą o miejsce w celi, bo wiedzą, że nie ma ucieczki. Wiedzą też, że nie posiedzą tam długo.
Do tego miasteczka wraca, czy raczej chowa się w nim po swoim udziale w politycznym skandalu, Annie (Danielle Savre) – dziewczyna, której niebywałym fuksem udało się wyrwać z prowincji w wielki świat. Niestety, zaprzepaściła swoją szansę i musi podkulić ogon i na nowo odnaleźć się w bagnie, które wydało ją na świat. Poznajemy siostry Annie, jej całą wielką rodzinę – dzieci to jedyne, czego w Happy nigdy nie brakuje – i całą mieszkającą w przyczepach i w zaniedbanych domach społeczność. Czy Happy jest wystarczająco prowincjonalne, by ukryć się tu przed konsekwencjami swoich czynów? Zderzenie wielkiego świata i jego „bezkresnych mocy” (Annie pracowała w kancelarii prezydenta USA) z nietrzymającym się żadnych reguł, piekielnym półświatkiem wydaje mi się arcyciekawą rozgrywką. Pomyślcie, esencja prawa: prezydent i jego urzędnicy, wydawałoby się sięgający wpływami w każdy zakamarek Stanów, versus ekstremalne bezprawie na ekstremalnym odludziu. To może być naprawdę ciekawe. Oprócz postaci Annie – bohaterki, która zakosztowała obu, skrajnych światów – bardzo interesujący, a nawet hipnotyzujący jest w serialu Brody (Brock O’Hurn, gwiazda instagrama z powodzeniem próbująca sił w aktorstwie), jasnowłosy osiłek opiekujący się chorym na demencję ojcem. Ma dobre serce, ale solidnie opancerzone, zahartowane. Happy to jego dom i nigdy nie planował się wyprowadzić. Jest uosobieniem wszystkiego, co w miasteczku najlepsze. No i robi wrażenie swoją posturą i wyglądem. Łagodny gigant, można powiedzieć. Bardzo charakterystyczna postać.

Fot. TLC
W serialu dzieje się dużo i intensywnie, jest niewątpliwie brutalny. Ma w sobie trochę z ducha Sons of Anarchy, a trochę może z klaustrofobii Twin Peaks czy gloryfikacji przemocy à la True Detective. Nie ma tu wątków nadnaturalnych, ale muzyka budzi niepokój i najzwyklejsze sceny potrafi zamienić w senny koszmar. Wiele scen ma dzięki temu epicki, mityczny wymiar – postacie przypominają te z baśni: szczególnie działa na mnie ufająca nieznajomym, słodka Bonnie w błękitnym fartuszku i jej młodsza siostra, pokazana jako totalny żywioł i Manic Pixie Dream Girl – Shelby. Brody jest Bestią z Pięknej i Bestii, mieszkającym w ogromnej, opustoszałej rezydencji. Córki zajmują się monstrualnie otyłą matką rezydującą w sąsiedniej przyczepie, która wydaje się istotą z innego świata. Nawet te wątki, te wielkomiejskie sceny, które „na papierze” spokojnie mogłyby należeć do stylowych seriali polityczno-obyczajowych, jak Scandal, How to Get Away With Murder czy House of Cards… sfilmowane są tu jakoś INACZEJ i mają inny wymiar. Postacie są mocne, ale nie są sztampowe, każda jest wieloznaczna, bogata, gęsta. Jeśli o mnie chodzi to jeszcze nie jestem w pełni przekonana i badam sytuację, próbuję tą inność uchwycić i oswoić, ale powoli dojrzewam do myśli, że jak dla mnie ten serial jest świetny. Z całej trójki polecam go najmocniej i najbardziej czekam na kolejne odcinki, bo zwyczajnie wciągnęła mnie opowiadana w nietypowy sposób historia. A także sposób jej opowiadania. Polecam!

Fot. TLC
Harley and the Davidsons
historical, period drama
Discovery, 2016–
Queen Sugar
drama
OWN, 2016–
Too Close to Home
drama
TLC, 2016–