Artykuł zawiera spoilery.
Pirjo: Przyznam, że nie mogłam się już doczekać nowych odcinków. Po pierwsze, obecny sezon sprawia mi ogromną przyjemność i bardzo mi się jak dotąd podobał, więc chciałam więcej, a po drugie zaintrygowała mnie wiadomość, że pozbawiony nieco sensu i celu Castiel ma dostać własny wątek fabularny, i to taki rozpisany na kilka epizodów. Ale najpierw czas na rozwiązanie cliffhangera z końcówki ubiegłego roku, czyli na wyrwanie Sama i Deana z więzienia. Szczerze, realizm opowieści bardzo cierpi na tym, że tak rzadko działalnością chłopaków interesują się służby prawa, dlatego cieszę się, sadystycznie, gdy policja czy służby specjalne się o nich upominają, gdy ich doganiają niezatarte ślady własnych uczynków. Na ucieczkę z więzienia wystarczył co prawda jeden odcinek, i jeden deal z reaperką, zresztą szybko unieważniony czynem Castiela, ale liczy się, że coś w temacie było. Że Winchesterowie nie są zupełnie bezkarni i poza prawem. Oprócz jednak obecności wątku więziennego nie jestem przesadnie zachwycona odcinkiem. Jeśli coś mi się w nim podobało to sceny na które w innym układzie próżno liczyć – rozmowy Castiela i Mary czy Castiela z Crowleyem. Postacie tła wysunęły się w tym odcinku na prowadzenie i wchodziły ze sobą w ciekawe interakcje. A co Wy myślicie? Plusy, minusy odcinka?
Ginny: Ja sięgnęłam po te odcinki w ramach większego nadrabiania serialowych zaległości, bardziej z rozpędu niż wielkiej potrzeby. W ogóle chyba już od dłuższego czasu tak oglądam ten serial. Jeśli chodzi o odcinek więzienny, dla mnie był on całkiem niezły jak na ten nie taki zły sezon. Nawet jeśli nie aż tak dobry jak poprzednie odcinki, w których prawo się o braci upominało. Niemniej to, że prawo się o nich upomina tak rzadko zaburza mi trochę immersję w świat przedstawiony. Oczywistym też było, że Dean i Sam długo nie posiedzą. Kilka odcinków i może jakieś potwory w tejże placówce, mogłoby tu być ciekawą odskocznią od klasycznego schematu. Pakt z reaperką był jednak całkiem niezłym pomysłem. Do czasu. To znaczy do momentu, gdy zaczynają się próby jego obejścia (bo oczywiście Mary to też Winchester, więc czemu nie zagrozić jej zabiciem pięć minut po tym jak się ją do serialu przywróciło) i zakończenia melodramatycznym gestem Castiela.
Mnie najbardziej podobała się konkluzja polowania braci, nadająca jednak sensu wcześniejszej krypnej groźbie Deana. Pokazująca kim Dean i Sam są. Niestety ponownie wszystko muszą zepsuć brytyjscy Ludzie Pisma.

Fot. The WB
Cathia: A dla mnie ten odcinek był po prostu beznadziejny. Nie znoszę odcinków ze stróżami prawa, bo jeśli przyłożyć kwestie prawne do działalności łowieckiej, to wszyscy powinni być wystrzelani albo zamknięci jako seryjni mordercy. Plus, zważywszy na to, że chłopaki na przykład rejestrację Impali zmieniają nader rzadko, nawet najgłupszy glina powinien nabrać podejrzeń… Dla mnie to próba wtrącania sztucznego realizmu do poetyki świata nie ma większego sensu.
Do rzeczy jednakowoż. Po co konstruować odcinek z tajną bazą Secret Service jeśli się nie ma na to funduszy? Puste korytarze, pięć osób na krzyż w całym miejscu… No na litość boską! Cały pościg za braćmi odbywał się w tak skrajnie idiotyczny sposób, że jest to drugi odcinek, który obejrzałam na zmniejszonym ekranie, przypadkiem, w tle, bo nie dałam rady normalnie. Deal z Billie to nieporozumienie. Jeśli Dean miał narzędzie, które mogło dać mu możliwość przywołania kogokolwiek, dlaczego nie przywołał Castiela? Crowleya? W tym momencie chłopaki znają dosyć dużo interesujących symboli i na pewno nic nie stałoby na przeszkodzie, by odpowiedni wyskrobać lub też namalować krwią. Oczywiście, pozostaje tu kwestia dodatkowych składników, ale jak już naciągać, to na całego. Jednak musiała być to Billie, żeby było dramatycznie… Bogini, jeszcze mi się nie zdarzyło tak kibicować postaci, by skończyła ze sobą, jak w przypadku mamy Winchester… przywróconej…. nie wiem, po co. Nie podoba mi się jako postać. Castiel zabił Billie… i co? Będą jakieś konsekwencje? Nie będzie? Bez sensu to wszystko.
A jak już wspominacie o brytyjskim oddziale, to cholera mnie wzięła, kiedy oni używali techniki do lokalizacji zbiegów, a panowie z Secret Service już nie. Nożesz…
Pirjo: Kurczę, różnimy się w ocenie tego odcinka! Dobrze! No ale idźmy dalej, bo wreszcie zaczyna się wyczekiwany przeze mnie wątek anielski. Mimo że Niebo jest w serialu piekielnie nudne ja cały czas, z uporem godnym pewnie lepszej sprawy uważam, że to temat nie dość wyeksploatowany, i ze sporym potencjałem. Aniołowie, dobro i zło, relacja z ludźmi i z Bogiem, niezwykłe moce i cała biblijna historia – rozkwitająca w zderzeniu ze współczesnością. To niewyczerpana skarbnica inspiracji! W tym odcinku pokazuje się nam niejako tło do tego, co czeka w serialowej przyszłości – dowiadujemy się więcej o Neflilim, dzieciach anielskiej półkrwi, czyli, docelowo, o nadciągającym „Dziecku Rosemary”. A na pewno o sytuacji aniołów i ich obecnej hierarchii, czy raczej totalnej rozsypce. Castiel daje się wciągnąć w walkę między dawnymi druhami z pola walki i pada ofiarą podstępu – archaiczne przyjaźnie nie przetrwały próby czasu. Lojalność wobec aniołów z przeszłości nie ma sensu. Wobec rozproszonych sił Nieba. Odcinek pokazuje jak Castielowi opadają z oczu ostatnie klapki. A przy okazji Sam i Dean mogą odnowić swoje z Castielem więzy – jako jego nowi przyjaciele broni. Ten odcinek miał moim zdaniem przede wszystkim walor edukacyjny, rozwijający mitologię, pogłębiający pewne dotąd leżące odłogiem tematy, jak choćby mechanika anielskiej „magii”. Odcinek miał też retro klimat nieco przegadanego ale nastrojowego filmu o zgorzkniałych rewolwerowcach czy samurajach/roninach z przeszłością podejmujących ostatnią akcję w świecie, który na ich oczach zmienia się i odchodzi – są z zupełnie innego pokolenia, więc całości towarzyszy nostalgia i stylowy patos. Podsumowując: dobre, choć nie powiedziałabym, że doskonałe. Dało się oglądać.
Ginny: Zgodzę się z tobą w końcowej ocenie odcinka. Może nie było to nic wielkiego, ale mam wrażenie, że scenarzyści trochę przypomnieli sobie o tym jakie były anioły na początku swojej bytności w tym serialu. Dupkowate, ale też potężne, co dawało bardzo niebezpieczne combo. Isham jest tego uosobieniem i aż dziw, że Cas tak dużo potrzebuje, by to w końcu dostrzec. Mam też wrażenie, że raczej powiedział nam więcej o tym czym Nefilim nie jest niż czym jest. Ale też sam twist z dzieckiem bohaterki był moim zdaniem wart takiego ujęcia tematu. Zdecydowanie na plus muszę też zaliczyć motyw z anielską magią wypalającą kawałek po kawałku duszę. Z rzeczy, które mi się podobały tak obok samej historii, wspomnę początkowe trudne relacje Casa i Deana, wywołane finałem poprzedniego odcinka. Te sceny zostały naprawdę dobrze napisane i zagrane. Podziwiam też Casa w kobiecym vesselu (czy w ogóle sam koncept, że płeć anioła i naczynia nie muszą się zgadzać).

Fot. The WB
Cathia: Koncept z płcią już pojawił się wcześniej, chociażby w przypadku Hannah – sama “istota anielska” wydaje się być bezpłciowa… Strasznie mi się, swoją ścieżką, nasza Castielica podobała!
Odcinek był bardzo dobry, nie spodziewałam się tego po tematyce anielskiej, bo serial za bardzo odszedł od tego, o czym wspominacie – od koncepcji aniołów potężnych i bezwzględnych – zresztą, teraz mamy do czynienia głównie ze smętną amebą w trenczu. Ishim zyskał sobie moją bezwzględną sympatię właśnie przez to, że był bardzo konkretną postacią i naprawdę miałam wielką nadzieję na to, że zostanie w serialu na dłużej… NIestety… Podobało mi się również wspomnienie kolejnych możliwości magii enochiańskiej, z którą mamy głównie do czynienia w przypadku magii ochronnej (zabezpieczenia) i tego, że jej korzystanie łączy się z ceną – “magic always comes at the price…” Jedynym, co przeszkadzało mi w tym odcinku była pewna łopatologia. Scenarzyści, pokazując nam kontrast między Ishimem i Castielem, praktycznie wpychali mi do gardła to, że Castiel jest znacznie lepszy. I pomogli mu do tego dojść Winchesterowie. Nie, moi drodzy, Castiel nie jest znacznie lepszy, jest obecnie nie-wiadomo-czym i tak – zawdzięcza to upupiającym go na potęgę Winchesterom. Stokroć wolałam zimnego bezwzględnego Casa z sezonu czwartego niż to, z czym mamy do czynienia obecnie.
Pirjo: O ile aniołowie mnie ciekawią i chciałabym więcej, to co dostajemy w ich temacie to zwykle droga przez mękę. Za to wiedźmy kocham namiętnie i każdy z nimi odcinek wywołuje na mojej twarzy szeroki uśmiech. Dlatego za najprzyjemniejszy w odbiorze odcinek z omawianej dziś czwórki uważam ten z numerem jedenaście, Regarding Dean.
Odcinki z czarownicami podobają mi się przede wszystkim dlatego, że są najbardziej baśniowe ze wszystkich, najbardziej zbliżają się do świata folkloru, bawiąc znanymi motywami jak nie przymierzając moje ukochane Grimm. Dość przypomnieć odcinek o Babie Jadze! A na dodatek tego typu odcinki są utrzymane w zabawnej, nieco złośliwej a nieco groteskowej konwencji, tak jak we wcześniejszych sezonach odcinki o tricksterach. Jest to klimat który mi osobiście odpowiada. Bracia są w tych odcinkach nieco przerysowani (ach, celebrowane, wielominutowe sceny jedzenia pysznych, tłuściutkich posiłków! Ach nawiązania do Finding Dory! No i oczywiście cała, cudownie odegrana magiczna amnezja Deana!), fabuły są zwykle oparte o błyskotliwy pomysł, a makabra gęsta i krypna jak nigdy. Chciałam też powiedzieć, że finałowa walka dwóch wiedźm była przewspaniała (słowo daję, obejrzałabym cały serial o Rowenie!), a Jensen Ackles zagrał w tym odcinku doskonale. Nie mogę się wręcz powstrzymać od kończenia zdań wykrzyknikiem! To jeden z najlepszych epizodów MOTW w tym sezonie, a może w ogóle. Zgodzicie się?
Ginny: Tak. Jak nie mam wyrobionego zdania o odcinkach z wiedźmami (musiałabym je sobie powtórzyć i przyjrzeć się, czy faktycznie są takie bez wyjątku dobre), tak sama miałam napisać o tym odcinku, że to najlepszy w całej dziś omawianej czwórce, a kiedy o tym teraz myślę, to faktycznie może być najlepszy odcinek sezony. To odcinek z Pomysłem, minimalistyczny, mocno oderwany od metawątku, a do tego oparty o genialny perfomans Jensena Acklesa. SPN podchodzi w nim do tematu Alzheimera i choć daje nam magiczny lek, wygrywa tym jak w pigułce pokazuje emocjonalny bagaż związany z tą chorobą. A jednocześnie pozostaje bardzo zabawny, czy będzie to dotyczyło Gdzie jest Dory?, czy też tego jak przemyślnie pod koniec Deana podchodzi z tymi karteczkami Rowena. Cudne jest to jak przy całej powadze sytuacji Dean obrany do rdzenia tego kim jest pozostaje najstarszym pięciolatkiem na świecie.
Zdecydowanie mogłabym mieć cały sezon tak napisanych i zagranych MOTW.

Fot. The WB
Cathia: Zdecydowanie jeden z najlepszych MOTW całego serialu! Ginny, nawet nie sprawdzaj, odcinki z wiedźmami zawsze są znakomite i strasznie mi żal, że temat Wielkiego Kowenu się właściwie szybko skończył (ciekawe, czy żyje jeszcze pewien chomiczek w Piekle…)… Sama opowieść byłaby jednak niczym, gdyby nie Jensen Ackles. Jestem Sam!Girl, ale bez wahania wskazuję na Jensena jako aktora lepszego od Jareda. Scena w łazience naprawdę wstrząsnęła mną do głębi, a niewiele rzeczy w Supernaturalu tak mi już robi. Jednocześnie pięknie połączono temat ciężki z klasycznym SPNowym humorem – karteczki Roweny to było mistrzostwo świata, świetnie coś takiego nadawałoby się na odcinek niemy – mam nadzieję, że scenarzyści wrócą jeszcze do rozmaitych eksperymentów!
Podoba mi się również to, jak pogłębiono tutaj postać Roweny – nie zawsze była tą potężną wiedźmą, ale zawsze desperacko walczyła o przetrwanie. Kiedy rozmawia z Catrioną, słychać, że druga wiedźma mówi prawdę, że Rowena była w bardzo kiepskiej sytuacji po opuszczeniu Szkocji – przy okazji, zmuszona do tego przez brytyjskich Ludzi Pisma! Kiedy chłopcy zabiorą się za Angoli, będą mieli nieoczekiwanego sprzymierzeńca… Nadaje to rudej troszeczkę głębszy wymiar i bardzo się z tego powodu cieszę, choć nadal uwielbiam ją nienawidzić.
Pirjo: No i wreszcie mamy odcinek dwunasty, w którym wracamy do co bardziej metaplotowych wątków. Będę tu pewnie w znaczącej mniejszości, ale odcinek baaaardzo mi się podobał, szczególnie jego spiralna konstrukcja, gdzie za każdym okrążeniem poznajemy więcej szczegółów tej samej opowieści. Dowiadujemy się, jak chronologicznie toczyła się historia i jakie były motywacje poszczególnych postaci. W mniej więcej połowie do obsady odcinka dołącza dawno nie widziany Crowley i poznajemy parę interesujących szczegółów odnośnie tego, jak został królem Piekła. Koniec jednak jest najlepszy, kiedy to Crowley, zaskakując może samego siebie, ratuje konającego Castiela, a następnie wykonuje iście epicki Mick drop (see what I did there? Włócznia Michaela, Mick drop?). Tak jak wcześniej Castiel tak teraz Crowley przekonuje się, kto jest jego sojusznikami, przyjaciółmi, rodziną. Kto mieszka w jego czarnym sercu. Choć oczywiście wątpliwości pozostają, vide ostatnia, elektryzująca scena. To trochę jakby nad ramionami Crowleya siedzieli, sącząc swoje paradoksalne półprawdy, anioł i… tak-jakby-diabeł? Okej, powiedziałam, co miałam powiedzieć, odcinek trzymał w napięciu i zaskakiwał na każdym kroku, nie umiałam się oderwać od ekranu, miał świetną formułę – teraz możecie już na mnie naskoczyć!
Ginny: Zakochałam się w początku tego odcinka. A potem nadeszło wszystko co po pierwszym pokazaniu efektów planu naszej paczki. Uwielbiam granie czasem, nielinearną opowieść, metatekst, więc teoretycznie wszystko co potem powinno zażreć. Ba, po tych pierwszych pięciu (?) minutach cieszyłam się jak dzika, że taki dobry odcinek nam dadzą. Niestety. Mam wrażenie, że to po prostu nie była historia pasująca do nielinearnego pokazania. Tu raczej pasowało mi ruszenie dalej i późniejsze reperkusje nieudanego polowania, niż kołowa struktura. Do tego swoje do niechęci dodaje fakt, że w całej sprawie maczają paluchy brytyjscy Ludzie Pisma. Mary w ogóle powinna ich po czymś takim puścić w trąbę. Początki Crowleya jako króla Piekła są owszem, niezłe, ale tu mi nie grał fakt, że ten origin dostajemy teraz, jakby dopisany na chybcika. Ucieszył mnie natomiast powrót sami –wiecie-czego, choć równocześnie pozostaję obojętna wobec kolejnej wszechmocnej superbroni, którą łatwo połamać. Oby tylko ten powrót został dobrze wykorzystany. Ogólnie jednak mam nadzieję, że dalej będzie lepiej.

Fot. The WB
Cathia: Oj, ja dostałam przy tym odcinku ciężkiego szału! Zanim jednak do tego dojdę, powiem może, co mi się podobało. Pod względem technicznym to było mistrzostwo świata, świetnie poprowadzona narracja, żadnych oczywistości, wszyscy wiemy, że coś jest nie tak, ale co? Jestem zachwycona uzupełnieniem mitologii i Książęta Piekieł kupuję bez wahania, choć trochę przeszkadza mi to, że Ramiel jest kopią Kaina, zarówno jak chodzi o wygląd, jak i o usposobienie. Mam szczerą nadzieję, że nasza elita pojawi się jeszcze niejednokrotnie w postaci pozostałych przedstawicieli (a najbardziej czekam na Dagona – może będzie pradawny i bluźnierczy!). Włócznia Michała wywołała u mnie uśmiech na twarzy, bo tak pięknego efektu specjalnego jak jej materializowanie się, to dawno nie było… No i powrót Kolta, choć nie rozumiem tego, dlaczego MoL zabrali się za odszukanie go właśnie teraz. Co, mieli zakaz przebywania na terenie Stanów Zjednoczonych? Bez sensu!
Niestety, odcinek miał też olbrzymie wady. Weźmy chociaż Mary i właśnie nasz najukochańszy rewolwer. Nie ma takiej możliwości, by mama Winchester stawiała misję dla Anglików ponad swoich synów! Nie ma! Do jasnej cholery, widziała już, że nie ma do czynienia z randomowym demonem numer 168, teoretycznie nic z tego, co posiadali, nie miało prawa go zatrzymać… Jest to tak bardzo out of character, że psuje mi całą końcówkę odcinka. A przepraszam, już była zepsuta, bo…
No właśnie. Przygotujcie się na długie marudzenie. Ginny, Tobie się origin story Crowleya podobało, dla mnie… Dla mnie było ciosem w samo czarne serce. Crowleya cały czas konsekwentnie przedstawiano jako Wielkiego Manipulatora, który postawił wszystko na jedną kartę i sprzymierzył się z Winchesterami, by pokonać Lucyfera. I był to Plan stanięcia na czele piekielnych zastępów. Crowley zaryzykował i wygrał, nie mając wówczas zbyt silnych oponentów, bo przecież Meg raczej przed nim większość czasu uciekała. To czyniło jego postać naprawdę dobrze napisaną i unikalną. Niestety, od kilku sezonów Crowley jest systematycznie upupiany – najpierw uwięzienie w Bunkrze, potem uzależnienie od ludzkiej krwi, mamusia, nadmierne oddanie Deanowi Winchesterowi… Desperackie łapanie się wszystkich brzytew, by tylko utrzymać się na powierzchni. Niejeden raz zastanawiałam się, co jeszcze mu się przydarzy, czy jeszcze kiedyś będzie taki, jak niegdyś. No to się dowiedziałam. Nie będzie. Poczęstowano nas informacją, że został Królem Piekła przez przypadek. Tak naprawdę zamierzał oddać koronę Ramielowi, Księciu Piekieł i straszliwie się zdziwił, że ten jej nie chce. Jakby tam przyszedł jakikolwiek inny demon, też dostałby tę fuchę, co już zresztą widać po towarzyszce Crowleya. Nie został nawet namaszczony przez Księcia ze względu na jakieś przymioty osobiste czy zasługi, ale tylko dlatego, że był pod ręką. Dla mnie to niszczy tę postać potwornie i nie mogę scenarzystom tego wybaczyć. Od piątku życzę im, żeby się co najmniej udławili…
Co do samego zakończenia… Oczywiście, wrzasnęłam radośnie, jak tylko rozpoznałam głos osoby towarzyszącej Crowleyowi w jego sali tronowej, ale niemal natychmiast zaczęłam główkować – czy to jest prawdziwy Lucyfer? Czy jest to może jakaś projekcja? Czy może urojenia Króla Piekła? Bardzo chciałabym usłyszeć odpowiedzi na te pytania, bo jeśli to rzeczywiście uwięziona w jakiś sposób esencja Lucyfera, to chcę się dowiedzieć JAK TO DO CHOLERY MOŻLIWE. I proszę bogów tylko o to, żeby się nie okazało, że jest to Klatka, ot, taka a nie inna jej manifestacja w świecie fizycznym. Bo – o ile pamiętam poprzedni sezon (a próbuję go jednak intensywnie zapomnieć) – ten konkretny „pałac” Crowleya jest zawieszony gdzieś pomiędzy światem realnym a zaświatami, przecież Winchesterowie weszli tam jak do siebie, próbując zabić Amarę w Our Little World. Pamiętacie może jeszcze, co było potrzebne, by w sezonie piątym wtrącić Lucyfera znowu do Klatki? Ja pamiętam, długo płakałam przy Swan Song. Jeśli brytyjscy Ludzie Pisma mieliby gadżet potrzebny do uwięzienia Lampki, a radośnie pozwolili mu robić Apokalipsę, to przestają być jakkolwiek wiarygodni. I tak, wiem, na tym etapie nikt nie myślał o czymkolwiek w tym stylu, jednak fajnie byłoby kontynuować serial, nie robiąc tak cholernych błędów logicznych.
A to mógł być taki dobry odcinek…
Pirjo: Pozostaje zatem mieć nadzieję, że kolejne odcinki będą lepsze, i że dostaniemy odpowiedzi na nasze liczne pytania i wątpliwości!
Supernatural
supernatural drama
The CW/The WB, USA, 2005–
Cathia
Mól książkowy, zwierzę konwentowe, fangirl i Sheppardolożka. Wielbicielka czarnych charakterów, na czele z pewnym Królem Piekieł o brytyjskim akcencie. Kilka lat temu dosyć niespodziewanie zapadła na chorobę o nazwie Supernatural i modli się, by nigdy nie znaleziono na to leku. Aktywny członek fandomu od co najmniej 16 lat. W wolnych chwilach zajmuje się rękodziełem, robiąc kartki o fantastycznej tematyce, ostatnio zaczęła również pisać supernaturalowego bloga.
Ginny358
Istota żywiąca się absurdem, fantastyką, serialami i muzyką alternatywną. Uwielbia książki w każdej postaci. Korektorzy z zamiłowaniem, choć przecinki czasem odmawiają jej współpracy. Pisze m.in. dlaGallifrey.pl, na blogu ziemniak i Dinozarły i współtworzonych z koleżanką (Ułomnych) recenzjach ziemniaka.
Pirjo Lehtinen
Człowiek-inspiracja! Pirjo urodziła się w Helsinkach, lecz obecnie mieszka w Krakowie. W pewnym sensie jest najsłynniejszą z zupełnie nieznanych autorek. Jej awangardowe opowiadania przeczytać można na Krypnych Opowieściach, a oprócz tego w zasadzie niewiele o niej wiadomo. Może tylko tyle, że sporo czasu poświęca na wnikliwą wiwisekcję oglądanych seriali. Niektórzy twierdzą, że jest szalona. Inni – że słodka.