Artykuł zawiera umiarkowane spoilery.
Oczekiwania towarzyszące powrotowi Twin Peaks były ogromne. Niektórzy z nas czekali na trzeci sezon latami, być może nawet od samego legendarnego uderzenia czołem w lustro. Powrót do miasteczka w stanie Waszyngton bez wątpienia możemy więc nazwać podróżą sentymentalną. Czego jednak spodziewaliśmy się po tej wycieczce? Lynch i Frost mogli zrewitalizować estetykę starej serii, mogli pójść w kierunku filmowego prequela Fire Walk With Me, mogli zaprezentować coś konwencjonalnego. Ale tego nie zrobili. Bo Twin Peaks takie nie jest. Jeśli myśleliście, że trzeci sezon będzie kontynuacją tego, co Lynch z Frostem zrobili ćwierć wieku temu, to czeka wszystkich kubeł zimnej wody. Powstało więc coś, czego absolutnie nie rozumiem, ale stwierdzam to z największą przyjemnością.
Jesteśmy aktualnie po pięciu odcinkach i powoli można już zacząć nabierać pewnego dystansu do tego, co widujemy co tydzień na ekranach telewizorów. Pierwsze dwa odcinki dały nam strzępy informacji na temat fabuły. Trzeci wysłał nas w niemalże narkotyczną podróż w bliżej nieokreślone abstrakcyjne rejony metafizycznych zaświatów. Czwarty zaczął strukturyzować historię. Piąty dał nam delikatny powiew serialowej normalności, nie oszczędzając nas jednocześnie przed kolejną serią zagadek.
Na tym etapie nie ma w zasadzie sensu streszczać fabuły, ponieważ jest ona niezwykle specyficzna, zawiła, wielowątkowa i, co najważniejsze, straszliwie abstrakcyjna… jeśli w ogóle można mówić obecnie o spójnej fabule. Mimo to, na pierwszy rzut oka widać, że motywem przewodnim będzie tu powrót agenta Dale’a Coopera z Czarnej Chaty do normalności przez walkę z jego doppelgangerem i złymi mocami, które są tak ważnym elementem uniwersum Twin Peaks od samego początku serialu.
Oglądając trzeci sezon trzeba mieć kilka rzeczy na uwadze, żeby móc odpowiednio odebrać to, co dzieje się na ekranie. Po pierwsze, co może wydawać się oczywiste, jest to dzieło Lyncha. W pełnym tego słowa znaczeniu. Reżyser popuścił wodze fantazji, rzucił się w wir wolnej ekspresji, uwydatniając swój najbardziej ekstrawagancki styl. Wystarczy obejrzeć chociażby Black Velvet czy Mulholland Drive, żeby zasięgnąć kontekstu, pomagającego przybliżyć nas do zamysłu twórcy. To jest właśnie Lynch. A w Twin Peaks Lynch jest jeszcze bardziej lynchowski niż zazwyczaj. Nie jest to już serial, ale 18-godzinny film eksperymentalny, który jest duchowym następcą tego, co mogliśmy oglądać na początku lat 90.
Brak ograniczeń twórczych może momentami frustrować, zwłaszcza kiedy przebrnięcie przez każdą następną scenę wydaje się być katorgą. To prawda, bardzo często najzwyczajniej w świecie nie można czerpać przyjemności z samego oglądania, a przynajmniej nie w taki sposób, do jakiego przyzwyczaiła nas współczesna telewizja. Nie znajdziemy więc tutaj szybkiej akcji, tylko kilkuminutowe milczenie i statyczną kamerę; nie znajdziemy wyraźnej fabuły, ale abstrakcyjne zarysy kilku wątków, które mimo pięciu godzin wciąż wydają się wyrwane z kontekstu; nie znajdziemy tutaj normalności, ale wszechobecną dziwność, obcość, napięcie, oderwane od rzeczywistości wizje czy inność. Dopiero kiedy, nie bez trudu, przebijemy się przez założenia ukute przez współczesną telewizję, dostrzec można koncepcję, gdzie nad prostą rozrywką przewagę ma znakomicie zrealizowany artyzm.
Nie musimy wszystkiego rozumieć, bo to, co jest największą zaletą tego świata, to elementy, których nie rozumiemy i w jaki sposób ich nie rozumiemy. Tajemnica, będąca motywem przewodnim pierwszych sezonów, jest tu wyjaskrawiona i przekształcona do innej, wymagającej, a momentami przerażającej formy.
Osobą, która trzyma to wszystko razem jest Kyle MacLachlan. Nie zdziwię się, jeśli rola Coopera/ów może się okazać osobistym opus magnum. Mimo że w przeważającej części odcinków jego aktorstwo bardzo wyraźnie ociera się o minimalizm, to w tych szczegółach i binarności roli tkwi cały kunszt. Przyznaję, że momentami zapominam wręcz, że każdy z Cooperów jest grany przez jednego artystę. Zwłaszcza piąty odcinek daje nam wiele okazji, by podziwiać znakomity wachlarz umiejętności MacLachlana, co przejawia się chociażby w scenie posiedzenia zarządu korporacji, perypetii z kawą, refleksji nad synem Dougiego czy wreszcie przerażającego finału z krową.
Trudno jest podjąć jednoznaczną decyzję po pierwszych kilku odcinkach nowego Twin Peaks. Za kompletne szaleństwo uważam zwłaszcza próbę pisania recenzji bezpośrednio po premierze nowego odcinka. Tu potrzebny jest czas, żeby spróbować zrozumieć nasze własne odczucia względem dzieła Lyncha i Frosta. Wydaje mi się, że bardzo skrajne lub niepewne opinie wynikają głównie z tego, że albo spodziewaliśmy się czegoś innego albo nie sądziliśmy, że Lynch zrobi coś tak bardzo lynchowskiego.
W gruncie rzeczy trzeci sezon serialu to ani nie trzeci sezon, ani serial. To film eksperymentalny, stworzony przez wybitnego, niezwykle artystycznego i abstrakcyjnego reżysera, który nie waha się użyć radykalnych środków. Nie można kłócić się ze stwierdzeniem, że balansujemy tutaj na bardzo cienkiej granicy między artystycznym majstersztykiem, eksperymentem, a zwykłą nudą i męczeniem widzów. To, że nie wiemy co się dzieje jest sprawą absolutnie normalną w nienormalności jaką Lynch nam serwuje. Nie starajmy się więc zrozumieć o co mu chodzi, tylko dajmy się porwać powolnemu i kunsztownemu działaniu jego kamery.
Twin Peaks
drama, horror
ABC 1990–1991; Showtime, 2017–